Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

szedł. Tłum postępował za nim, został tylko chłopak, broniący rzodkwi. Obejrzał mnie niepewnym wzrokiem, potem szybkim ruchem zerwał kwiat, wręczył mi i rzekł:
— Dziękuję! Rzodkiew była dla mego ojca. Jest to nasza jedyna rzodkiew.
Był to głos dziewczęcia. Teraz przypomniałem sobie, że w niektórych pueblach dziewczęta są ubierane jak chłopcy. Noszą spodnie i czeszą nabok krótko ścięte włosy, wskutek czego trudno je od chłopców odróżnić. Chętniebym jej co wzamian ofiarował, ale co? Przypomniało mi się, że w pasie mam mały srebrny futerał zgubionego ołówka. Wyjąłem go, wyśrubowałem, aby pokazać sposób użycia, i podałem dziewczęciu.
— Weź to za kwiatek, piękna Pueblosko!
Spojrzała na mnie zdumiona i nie śmiała wziąć. Drobiazg wydał jej się cennem dziełem sztuki, niedoścignionym przedmiotem marzeń.
— Moje? — zapytała, ale mimo niedowierzania w oczach jej pojawił się błysk radości.
— Tak. Twój kwiat bardziej mi jest miły, niż ta mała kaja.
— A mnie twoja kaja o wiele milsza, niż mój kwiat. Dziękuję ci! Jesteś dobry, bardzo dobry. Spostrzegłam to odrazu.
Wzięła futerał, pocałowała szybko moją dłoń i uciekła z radosnemi okrzykami, aby wspiąć się po drabinie do mieszkania i ukryć swój skarb w bezpiecznem miejscu. Jakąż drobnostką można czasem uszczęśliwić