Trafił nam do przekonania. Zastosowaliśmy się do jego planu i ułożyli znacznie dalej. Skoro byliśmy ostrzeżeni, mogliśmy się tylko cieszyć z obecności Meltonów w pueblu. Nie trzeba już było uganiać się za nimi. Mieliśmy ich tutaj i chyba nie przecenialiśmy swoich sił, wierząc, że niechybnie wpadną w nasze ręce.
— Kto wie, czy wogóle gotowało się co przeciwko nam, — rzekł Emery. — Dziewczę mogło się omylić.
— Nie sądzę — odparłem.
— Ależ nikt nie nadchodzi!
— Ponieważ nas nie znaleziono na dawnem miejscu i ponieważ czerwoni zrozumieli, jak niebezpiecznie jest do nas się zbliżać.
— A więc musimy czekać dnia. Ale powtarzam, trzeba będzie zmusić Pueblosów, aby nam wydali Meltonów!
— Meltonów już nie będzie. Jeśli przez noc nic złego nam się nie stanie, Meltonowie nie będą się ociągać i czem prędzej czmychną dalej.
— Być może, że zostaną, licząc na pomoc Pueblosów.
— Nie mogliby chyba popełnić większego głupstwa. Jeśli zostaną, aby wraz z Pueblosami atakować nas, to chyba nie wątpią, że wpadną nam w ręce, albo zginą od naszych kul. Zbyt są szczwani, aby tego nie rozumieć. Znają także dosyć dobrze Pueblosów — wiedzą, że ci nie przysuną się do nas blisko, gdyż nasze
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.