Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozpędziliśmy rumaki jeszcze bardziej i wkrótce dojechali do miejsca, gdzie leżał Harry Melton i wierzchowiec jego brata. Zwierzę, wierzgając trzema zdrowemi nogami, usiłowało się za wszelką cenę podnieść, ale daremnie. Melton leżał bez ruchu.
Zatrzymaliśmy się przy Harry’m i zsiedli z koni. Krew płynęła z głębokiej rany w lewej górnej części piersi.
— Bratobójca! — zawołał gniewnie Apacz.
— Tak, bratobójca! — potwierdziłem i ciarki po mnie przeszły.
— Jedziemy za nim?
— Nie. I tak nam nie umknie! Mamy tu przed sobą zapewne konającego. Musimy zostać. Być może, uda się go uratować.
Winnetou nie sprzeciwił się, chociaż rzucił tęskne spojrzenie wdal, gdzie jeszcze wyraźnie widać było uciekającego mordercę. Zerwaliśmy z rannego surdut i rozpięli kamizelkę. Koszula była splamiona krwią. Musieliśmy także zdjąć kamizelkę i obnażyć całą pierś. Krew wyciekała obficie, ale nie tak silnie, aby można się było obawiać szybkiego jej upływu.
Melton zaczął oddychać. Krew nie biła mu do gardła wraz z oddechem — to byt znak pomyślny. Usiłowaliśmy przewiązać ranę i jakoś się nam powiodło. Niestety, nie było wody.
Siedzieliśmy dość długo przy rannym, oczekując jego przebudzenia. Sporo czasu upłynęło, zanim otworzył oczy. Chwycił się rękami za głowę i wlepił w nas nieruchome spojrzenie. Następnie jakby oprzytomniał.