Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

pauz, które następowały po każdym wyrazie. Wyjaśniłem rannemu:
— Nie dosiadł master konia — strącił pana uderzeniem kolby. Potem widzieliśmy, że nachylił się nad panem. Wówczas właśnie pchnął pana nożem w pierś.
— Nachylił się? — zapytał i dodał szybko: — Gdzie mój surdut?
— Tu leży.
— Podajcie mi go, natychmiast!...
Podałem mu skrwawiony surdut. Macał drżącą ręką kieszeń boczną, ale nic nie znalazł.
— Pusta — jęknął. — Pusta!... Ograbił — —
— Co?
— Pugilares z pieniędzmi!... O ten Judasz, ten Judasz! I to jest mój brat!...
— Czyje to były pieniądze?
— Moje, moje — —
— Ale skradzione, zagrabione?
Milczał. Dopiero po wtórnem zapytaniu odparł:
— To was nie obchodzi, wy, wy —!
Zobaczył obok siebie nóż, który wyciągnęliśmy mu z za pasa, pochwycił go i zamierzył się na mnie. Mimo osłabienia niełatwo mu było wyrwać nóż z ręki.
— Nie zadawaj sobie master trudu, aby przekonać nas o swojem usposobieniu, — rzekłem. — Znamy pana i tak dosyć dobrze.
Walka, aczkolwiek krótka, pogorszyła jego stan — krew wypływała z rany obficiej. Zawarł oczy. Podczas