do spiekoty i mrozu, ale teraz jakże tęskniliśmy wieczorami za suchem, krytem schroniskiem!
Wieczorem, trzeciego dnia po śmierci Harry’ego Meltona, Winnetou oświadczył, że nazajutrz zbliżymy się do Flujo blanco. Deszcz padał jak z cebra. Nie był to już deszcz, lecz zlewające się z góry jezioro, które mogło niejednego jeźdźca zmyć całkiem z siodła. Żal mi było biednego Franciszka Vogla. Nieprzyzwyczajony do tak potwornych przygód, starał się nadrabiać miną.
Miejscami droga gubiła się wśród drzew i zarośli, świadczących o bliskości źródeł i strumyków. Na południu wznosiły się Sierra Blanca, niedostrzegalne z powodu deszczu.
Naraz chmury, jakgdyby zdmuchnięte, odsłoniły roześmiane niebo, ale niestety, na jak krótko! Teraz mogliśmy się dokładnie rozejrzeć. Im dalej, tem powietrze było jaśniejsze i przezroczystsze. O ile poprzednio nie widać było nic z odlegości nawet dziesięciu kroków, o tyle teraz — ah, można było nawet zobaczyć człowieka, stojącego aż hen na gołym wierzchołku góry, do której dążyliśmy. Musiał chyba stać tam podczas nawałnicy. Teraz oto poruszył się i zszedł nam na spotkanie, które niebawem nastąpiło u stóp góry. Był to Indjanin w średnim wieku, ubrany napół w skóry, napół w kaliko. Jego przyjazne powitanie dobrze nas ku niemu usposobiło. Nie miał broni. Przyglądał się ciekawie i okazywał chętkę do gawędy. Zagadnąłem pierwszy.
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.