— Nie, w starej pocztowej karocy. Towarzyszył im woźnica i przewodnik z Albuquerque, który jechał obok karety na koniu. Wczoraj w nocy przybył jeszcze jeden biały. Słyszałem, że to ojciec owego białego, z którym przyjechała squaw.
— Kto ci mówił?
— On sam.
— Kiedy?
— Kiedy był u mnie.
— Hm! Przyjechał w nocy i był u ciebie? To dziwne! Kto wśród nocy znajduje twój dom, musi go dobrze znać. Czy był u ciebie już przedtem?
— Nie. Ale moje ognisko płonęło, a drzwi były otwarte. Światło rozlewało się wdal. Zauważył je i przyszedł zapytać o drogę do puebla. Przenocował u mnie i o świcie zaprowadziłem go do celu podróży.
— Jak daleko stąd?
— Dwie godziny szybkiej jazdy.
— A zatem jesteś zaprzyjaźniony z białymi i czerwonymi mieszkańcami puebla?
— Tak.
— Czy nie powiedzieli ci, że my przybędziemy?
— Nie. Jedziecie do puebla?
— Tak. Czy rano pokażesz nam drogę?
— Chętnie.
— Czy trudno ją znaleźć?
— Kto nie zna drogi, ten może minąć wejście
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.