— Są tu cztery wielkie karawany z Amhary, Szoa, Kaffy i Ogady. Sam wielu rzeczy potrzebuję, mieszkańcy Zeyli również; sułtan Harraru kupiłby cały statek, gdybyś mu tylko przyrzekł, że wyruszysz w pościg.
— Przypuszczam, że niema czem płacić. Przecież zrabowano mu skarby.
— Przywiózł dużo srebra, którego Hiszpanie nie zabrali. Oprócz tego odbiera mieszkańcom Harraru wszystkie pieniądze. Cokolwiek posiadają, uważa za swą własność.
— A w jaki sposób płacić będą karawany?
— Kością słoniową i masłem. My z Zeyli płacimy perłami, które łowimy na wybrzeżu. Jeżeli rozkażę, by od dziś ludność kupowała tylko u ciebie, wieczorem nie będziesz miał na pokładzie ani sztuki towaru.
Kapitan był zadowolony z tego obrotu rzeczy. Przedewszystkiem sprzedaż towaru w przeciągu jednego popołudnia, zamiast całych tygodni czekania, była wielką wygodą, ponadto unikał tułaczki od portu do portu. Był również zadowolony z postaci zapłaty, gdyż kość słoniowa i perły przedstawiały w Europie wielką wartość, a masło można było sprzedać we Wschodnich Indjach po wysokiej cenie. Dlatego też rzekł:
— Czy sułtan się zgodzi?
— Napewno, tylko musisz się z nim sam porozumieć. Polecę cię sułtanowi.
Dopiero teraz gubernator wpadł na myśl, która już przyjść winna była dawno. Zapytał z pewnem zakłopotaniem:
— Przecież jesteś takim samym chrześcijaninem jak
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
97