— Powiedz mu, że prędzej jego dosięgnie moja kula, aniżeli ciebie sztylet.
Po tych słowach kapitan wyciągnął rewolwer i wycelował w kierunku głowy sułtana. Ten zbladł, niewiadomo, ze strachu, czy ze wściekłości.
— Czego chce ten niewierny? — zapytał tłumacza.
— Powiada, że strzeli do ciebie, zanim sztylet zdążysz wyciągnąć.
Twarz sułtana nabrała dziwnego, trudnego do określenia wyrazu. Tak nie mówił z nim jeszcze nikt na świecie. Kapitan miał jednak tak stanowczą postawę, że sułtan cofnął rękę od pasa i po krótkiej pauzie zapytał:
— Dlaczego nie pozwalasz, aby ukląkł przede mną?
— Ponieważ to mój sługa, a nie twój, — odparł kapitan.
— Czy wiesz, kim jestem?
— Wiem, bo miano mnie zaprowadzić do sułtana Harraru.
— Oto mnie masz przed sobą w całej okazałości!
Słowa te wypowiedziane zostały takim tonem, jakby mówiący spodziewał się, że przybysz padnie przed nim na twarz w pokorze. Tymczasem kapitan odparł spokojnie:
— A ty, czy wiesz, kim ja jestem?
— Zameldowano mi kapitana statku, który odważył się ostrzeliwać Zeylę.
— Oto mnie masz przed sobą w całej okazałości!
Sułtan obrzucił kapitana zdumionym wzrokiem.
— Tyś jest marynarz, jam zaś sułtanem wielkiego kraju! — rzekł wreszcie.
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
104