— Da ci swój — odparł gubernator, uśmiechając się.
— Czyżby to była prawda? — zapytał tyran.
— To prawda; ale stawiam warunki. Ponieważ nie możemy tracić ani chwili czasu, cały mój ładunek musi być sprzedany do wieczora.
— Moja w tem głowa, by się tak stało, — rzekł gubernator. — Przyrzekłem już, a słowa dotrzymam.
— Ja sam kupię od ciebie tyle, ile mi starczy złota i srebra, — zawołał władca Harraru, któremu nie pozwalała usiedzieć na miejscu myśl o skarbach i pięknej niewolnicy. — Jakie masz towary?
Kapitan wyliczył cały swój ładunek.
— Dobrze, ja kupię część, gubernator część, resztę karawany. Czy stawiasz jeszcze jakieś warunki?
— Tak. Z nagrody, którą przeznaczyłeś za schwytanie zbiegów, niczego nie żądam; niechaj całą otrzyma przyjaciel mój, gubernator. Dasz mi pisemne zobowiązanie, które mu daruję, skoro ich tylko schwytam.
Gubernator omal nie rzucił się na szyję swemu wielkodusznemu przyjacielowi. Sułtan zaś nie mógł wprost zrozumieć takiej bezinteresowności.
— Czy dobrze słyszałem? Powiedziałeś, że niczego nie żądasz?
— Niczego. Jeden chętnie poluje, drugi gra w karty, moją zaś pasją jest łapanie zbiegów. Radość, że połów się udaje, jest mi dostateczną nagrodą. Czy mogę zakomunikować mój ostatni warunek?
— Słucham.
— Muszę zobaczyć schwytanego Somali. Hiszpanie wyślą teraz jego ojca na zwiady. Podczas, gdy okręt mój płynąć będzie wzdłuż wybrzeża, przeszukam je
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.
110