— Idziecie z nami, co? — zapytał kapitan żołnierza.
— Oczywiście, o ile mnie zabierzecie.
— Bardzo chętnie. No, jazda, naprzód!
Silni marynarze bez trudu przetransportowali jeńca przez mur. Za murem zaś dwaj z pośród nich wzięli go na plecy; wracali tą samą drogą, którą przyszli.
Kiedy w pewnej odległości od muru poczuli się bezpieczni, kapitan zagadnął żołnierza.
— W jaki sposób wpadliście na myśl uwolnienia jeńca?
— Nie podoba mi się w Zeyli; zresztą, było mi go żal.
— Czy staliście przy nim na warcie?
— Tak, wczoraj. Jestem abisyńskim chrześcijaninem; nie mogłem patrzeć na jego męki. Zacząłem mówić do niego, oczywiście tak cicho, aby reszta warty nie usłyszała. Powiedział mi wszystko i zapewnił, że otrzymam od Hiszpan nagrodę, o ile go tylko uwolnię. Dziś w nocy byłbym z nim spróbował uciec. Kto wie, czy powiodłaby się ta próba, nie może przecież chodzić. Powiedział jeszcze przedtem, że jakiś chrześcijanin pokazał mu kartkę, na której było napisane, aby o północy miał nadzieję. Prosiłem, aby mi opisał człowieka, który mu tę kartkę pokazał.
— Tak, to wyjaśnia sprawę. Umiecie się więc z nim porozumiewać?
— Mówi nietylko językiem Somali, ale i po arabsku.
— To cudownie. Muszę z nim pomówić, lecz nie chcę wtajemniczać w tę całą sprawę mego tłumacza; obawiam się, by nas nie zdradził. Będziecie mi potrzeb-
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
122