Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

ni. No, teraz musimy biec; szybko powinniśmy się dostać na pokład.
Biegiem przebyli przestrzeń, dzielącą ich od brzegu, przy którym leżała łódź. Tu okazało się, że Somali stać już może o własnych siłach; pod wpływem przebytej drogi krew w jego żyłach zaczęła żywiej krążyć. Weszli do łodzi i odbili. Wiosłowali energicznie; w przeciągu pół godziny dotarli do brygu. Przywitał ich sternik.
— Czy co zaszło? — zapytał kapitan.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Gdzie jest tłumacz?
— Śpi. Nic nie zauważył.
— To dobrze. Niechaj natychmiast jeden z marynarzy odpłynie na małej łodzi i oświadczy sułtanowi, że musimy zaraz podnieść kotwicę.
— Macie jeńca, nieprawdaż? Czy nie lepiej tych kpów zostawić w Zeyli? Będą nam tylko ciężarem.
— Nie. Muszą ponieść karę.
Kapitan kazał sprowadzić Somali i żołnierza Abisyńczyka do kajuty; przylegała do niej komórka, w której można ich było ukryć bezpiecznie. Na pokładzie zapanowała cisza, jakgdyby nic się nie stało; słychać było tytko plusk wody pod wiosłami oddalającej się łodzi.
Kapitan wszedł do kajuty, poleciwszy przedtem kucharzowi przynieść nieco strawy, był bowiem przekonany, że Somali przymierał głodem w niewoli.
Za pośrednictwem żołnierza dowiedział się od Somali o przebiegu ucieczki, zresztą identycznem z przypuszczeniami gubernatora. Młodego Somali wysłano, aby

123