rarze, podległym twej władzy. Dałem słowo, że schwytam zbiegów i dotrzymam go.
— Jakim tonem mówisz do nas? — huknął sułtan.
Kapitan wzruszył pogardliwie ramionami i zwrócił się do kucharza, wręczając mu zwitek papieru.
— Wsyp ten proszek do kawy, którą piją mahometanie.
Kucharz usłuchał; w godzinę potem goście spali jak susły. Wagner zszedł do kajuty i otworzył komórkę, w której ukryli się Abisyńczyk i Somali.
— Już czas — rzekł. — Zbliżamy się do góry; za jaki kwadrans będzie ją można zobaczyć przez mocną lunetę. Bądźcie gotowi.
— Na Allaha, a to się ucieszy mój ojciec! — rzekł Somali.
— Czy palą światło w kryjówce?
— Tak. Podczas drogi sporządziliśmy cienkie łuczywa z włókien daktylowych i dzikiego laku.
— Możemy wiec nie zabierać świec. Chodźcie!
Wagner wyszedł z nimi na pokład i przyłożył do oczu lunetę. Dłuższy czas oglądał wybrzeże, wreszcie podszedł do sternika.
— Stop! — rzekł. — Tu zarzucimy kotwicę i spuścimy szalupy. Jesteśmy u celu.
Zwinięto żagle, zarzucono kotwicę, spuszczono łodzie wraz z załogą. Do jednej wsiedli Wagner i Somali. Kapitan wziął ze sobą naładowaną torbę.
Gdy łodzie przybiły do brzegu, kapitan i Somali skierowali się ku górze, spowitej w ciemności. Starał się tłumić odgłos kroków. Kapitan dał instrukcje towa-i rzyszowi. Somali zatrzymali się, nachylił, zagłębił rękę
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
133