w trawie, podważył grudę ziemi; utworzyła się szpara, przez którą padła smuga światła. Kapitan spojrzał przez tę szparę.
Wewnątrz, na posłaniu z liści, siedzieli zbiegowie. Don Fernando rozmawiał z sennorą Emmą. Twarz jego miała wyraz szlachetny; poznać było odrazu, ile ten człowiek wycierpiał. Przebrana za chłopca Emma wyglądała niezwykle wdzięcznie. Wagner umiał po hiszpańsku tyle, ile wystarczy dobremu kapitanowi morskiemu, dlatego rozumiał, o czem półgłosem mówiono.
— Chciałbym jeszcze zobaczyć ojczyznę, popatrzeć wrogom w oczy; później niechaj śmierć przychodzi — rzekł don Fernando.
— Zwycięży pan swych wrogów i będzie jeszcze żył długo — odpowiedziała z otuchą Emma. — Wierzę, że Bóg ześle nam zbawcę.
Naraz rozległo się głośne wołanie:
— Zbawca jest tutaj!
Schowani w szczelinie zbiegowie, skamienieli ze zgrozy i zdumienia. Drzwi się otwarły, stanął w nich Wagner. Oświetlał go blask pochodni; za nim stał Murad.
— Synu! — zawołał stary Somali, rzucając się ku Muradowi.
— Na Boga, kim jesteście? — zapytał don Fernando, drżącym głosem.
— Jestem kapitanem; pochodzę z Kolonji. Nazwisko moje Wagner. Statek mój zowie się „Syreną“. — Przychodzę was zabrać na pokład i zawieźć, dokąd zechcecie.
— Wielki Boże, nareszcie, nareszcie!
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
134