Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

rzu. Przeważnie były pozbawione gałęzi; wskazywało to, że mieszkańcy wyspy chcą sobie wyhodować mocne pnie, aby zbudować z nich tratwę.
Ale jeszcze coś zauważyli. Nawprost nich, tuż obok ostatnich krzewów, stał ktoś niezwykle wysoki, o bardzo szerokich barach. Bluza i spodnie, które miał na sobie, szyte były ze skórek króliczych. Nogi tkwiły w sandałach, głowę okrywał kapelusz, upleciony zapewne z jakiejś bardzo wysokiej trawy. Pełna, piękna broda sięgała mu daleko poza piersi. Ciemne włosy spływały z pleców. Twarz miał schłostaną przez burze, ale szlachetną; głębokie oczy skierowane z nabożeństwem ku wschodzącej jutrzence, świadczyły o wielkiej sile ducha. Był to Sternau.
O czem myślał ten człowiek? Jakie uczucia w nim się ważyły?
Tam na wschodzie, gdzie wstawała jutrzenka nowego dnia leżała Ameryka, a za nią, daleko, ojczyzna, w której mieszkali wszyscy drodzy, matka, siostra, żona. Czy żyją jeszcze ci, których tak kocha? Może umarli z rozpaczy i tęsknoty? Tutaj, na wyspie, pierwszy opuszczając co rana swą chatę, modlił się przez długie, długie lata. I teraz klęczał zatopiony w modlitwie.
Nie zauważył obydwóch przybyszów, którzy stali zboku, ukryci w zaroślach; nie mógł też zobaczyć statku, ponieważ zasłaniało go wzgórze. Zdjął kapelusz z głowy, złożył ręce i modlił się, nie przypuszczając nawet, że każde jego słowo słyszy dwóch ludzi:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,

150