Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— Djabelski upał! — rzekł lakonicznie, po marynarsku.
— Tak — odparł sternik.
— Lubię północ, ciągnął kapitan po krótkiej pauzie — a tu tymczasem wpada naszemu przedsiębiorcy pomysł wysłania nas na tę wyspę. Ciekaw jestem, czy zrobimy tam takie dobre interesy, jak to on sobie wyobraża.
— Tłumacz tak przypuszcza.
— To mnie właśnie irytuje, że trzeba tłumacza. Gdyby ktoś z nas znał ten przeklęty język arabski, nie narażałby się na niebezpieczeństwo, iż obcy naród go oszuka. Ale patrzcie, tam ktoś płynie ku nam. Ciekaw jestem, kto to taki?
Statek płynął na południe; teraz na południu ukazał się punkcik. Sternik wziął lunetę i patrzał przez nią bacznie. Widać nie mógł się zorjentować, co to za przedmiot, gdyż powiedział:
— Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Niech pan spojrzy, kapitanie.
Kapitan ujął lunetę. Zorjentował się szybko i rzekł z pogardliwym uśmieszkiem:
— Musi to być okręt arabski. Za godzinę dotrzemy do niego i wtedy będzie można pomówić z załogą.
Marynarze zobaczyli również obcy żagiel i przyglądali się bacznie. Obydwa statki zbliżały się do siebie coraz bardziej; nareszcie można było dojrzeć z brygu, nawet nieuzbrojonem okiem, że nieznany statek, posiada tylko jeden, krzywo umocowany maszt, na którym rozwieszono dwa dziwne żagle. Na pokładzie stali ludzie w turbanach, bacznie przyglądając się brygowi.
— Czy mam nabić? — zapytał sternik.
— Tak. I przyślijcie mi tłumacza.

72