Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani mi to w głowie! — odparł kapitan. — Dałem im nauczkę i palcem nie kiwnę, aby ich uratować Nie byłem nigdy w tych stronach, ale słyszałem wiele o usposobieniu tych ludzi. Ci niewolnicy i lokaje, te pachołki drobnych, nieznanych nikomu władców i urzędników, wyobrażają sobie, że są Bóg wie kim. Każdego, który inaczej myśli, aniżeli oni, uważają za psa nieczystego. Nie znam ich języka, nie znam również zwyczajów, ale oni muszą w każdym razie poznać moje zwyczaje.
— Jedziemy przecież do Zeyli i zetkniemy się z gubernatorem. Będzie się mścił.
— Niech spróbuje!
W tej samej chwili przeszył powietrze głośny krzyk. Statek arabski przechylił się tak mocno, że omal nie został pogrążony w topieli. Woda już wdarła się na pokład.
— Czy naprawdę jesteście takimi głupcami? Dlaczego nie przetniecie liny? — kazał im kapitan powiedzieć przez tłumacza.
Ale słowa te nie pomogły. Załogę tonącego statku ogarnął popłoch; zaczęli więc Arabowie skakać do wody i płynąć w kierunku brygu.
— Rzućcie im sznury, niech się po nich wdrapują! — rozkazał kapitan. — Zaczęli komedję, niechaj więc grają do końca. Umieśćcie ich wszystkich na przednim pokładzie i skierujcie na nich działa.
Gdy wszyscy Arabowie znaleźli się na pokładzie, tłumacz polecił im ulokować się na przodzie. Usłuchali z wyjątkiem przywódcy, który doszedł do kapitana i zapytał:

79