— Czyś ty komendantem tego statku?
— Tak jest.
— W takim razie jesteś moim jeńcem. Gdy przybędziemy do Zeyli, każę cię surowo ukarać.
Kapitan popatrzył szyderczo w ciemną, wychudłą twarz Araba i rzekł:
— Nie bądź śmieszny! Jadę wprawdzie do Zeyli, lecz ochrania mnie bandera i nie zniosę żadnych represyj.
— Ach, płyniesz do Zeyli? Zdasz nam więc rachunek. Lecz naprzód musisz uratować mój statek.
— Widzę, że jesteś niepoprawny; będę musiał ci dowieść, że robię to, co mi się podoba. Może okręt twój da się uratować; ale niebezpieczeństwo grozi mojemu, dopóki będzie sprzęgnięty z twoim. Muszę się więc przedewszystkiem sam bronić przed stratą.
Po tych słowach kapitan ujął siekierę i przeciął linę, statek arabski zdając własnemu losowi. Arab podszedł do kapitana i zawołał z pianą na ustach:
— Jak śmiesz, psie? Poświęcasz mój okręt! Gdybym miał przy sobie strzelbę, zabiłbym cię, jak szakala. Ale nawet nóż mój pokaże ci, kto tutaj panem!
Arab wyciągnął nóż z za pasa, aliści w tejże chwili kapitan zwalił go na ziemię potężnem uderzeniem pięści. Gdy to ujrzeli Arabowie, zaczęli udawać, że chcą pomóc swemu przywódcy, lecz tłumacz zawołał do nich:
— Na proroka, bądźcie spokojni, inaczej zginiecie od armat, które są na was skierowane. Ten człowiek jest panem statku. Każdy jego rozkaz święty. Życie wasze w jego leży ręku.
Dopiero teraz zrozumieli Arabowie swe położenie
Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.
80