Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaręczasz również, że będę mógł opuścić twój statek, gdy tylko zechcę?
— Tak.
— Namyślę się, czy przyjść...
— Dobrze; daję dwie minuty czasu; gdy termin upłynie, rozpocznę palbę.
Gubernator znowu się naradzał; lufę jednej z armat skierował sternik na jego dom. Gdy po upływie dwóch minut Arab nie mógł się jeszcze zdecydować, kapitan rozkazał:
— Ognia!
Padł pocisk i znowu z domu gubernatora gruz posypał się na wszystkie strony. Podziałało to jak uderzenie pioruna. Widząc, że nie przelewki, Arab zawołał:
— Przestań, już idę! Biorę eskortę, aby mnie broniła.
— Przysięga moja powinna ci wystarczyć — odparł kapitan. — Wejdziesz sam na pokład okrętu; do każdego innego będę strzelał.
Kapitan postanowił odegrać swoją rolę bez kompromisów. Może kto inny na jego miejscu byłby ze względów handlowych pozwolił mahometanom na wiele; ale człowiek ten uważał za punkt honoru dla swej rasy europejskiej, dla swych marynarzy i siebie samego, — pokazać tym pyszałkom, że się ich nie ulęknie.
Gubernator musiał wreszcie ustąpić i, po usunięciu sieci kolczastych, przybył na pokład. Ponurem spojrzeniem obrzucił załogę. Kiedy się przekonał, że liczy zaledwie czternastu ludzi, zapytał, nie witając się z nikim:
— Czy to cała twoja załoga?
— Tak.

88