czeni, mieli zalecone ukryć się za krzakami, aby ich nie dostrzeżono, a w razie napadu obowiązkiem ich było natychmiast zaalarmować obozujących. Będąc pewnym, że o tej porze nic nam jeszcze nie grozi, kazałem się zbudzić o północy i położyłem się spać.
Gdy mię o wskazanej porze zbudzono, Pena zwrócił się do mnie z wymówką:
— No, i nie było nikogo! Sendador przepadł, jak kamień, wrzucony do wody, dzięki właśnie pańskiej wspaniałomyślności.
— Możesz pan być pewny, że on się tu pojawi — odrzekłem.
— Ale jako nieprzyjaciel... Dziękuję.
— I to jest możliwe. Idę właśnie na posterunek od strony lasu.
Odchodząc, zauważyłem, że Pena i Gomarra szeptali coś pocichu między sobą. Ten ostatni zaczynał coraz bardziej budzić we mnie podejrzenie. Przez całe dwa dni nie odzywał się wcale do nikogo, a tylko na wspomnienie sendadora najwidoczniej wrzał gniewem i nienawiścią, co można było łatwo zauważyć. Byłem pewien, że skoro sendador się pojawi, będzie źle.
— Do dyabła! — ozwał się sternik, którego przyszedłem zluzować z posterunku. — Leż, człeku, godzinami, czekaj i czekaj, a tu ani żywej istoty! Żeby chociaż przyszła tu owa czereda Indyan, to przynajmniej miałbym sposobność do jakiegoś ruchu, jakiejś roboty.
— No, no! niech pan nie wywołuje wilka z lasu — odrzekłem. — Kto wie, co się tu jeszcze stać może do rana.
— A cóżby więcej ponadto, że teraz z przyjemnością chrapnę sobie jeszcze z parę godzin. Dobranoc!
Odszedł, gderząc coś pod nosem, a ja zająłem jego miejsce na posterunku. Minęła jedna godzina, potem druga, spokój nocy nie został niczem zamącony. Przede mną rozpościerała się głęboka ciemność, którą rozświetlał zaledwie odrobinę cieniutki sierp księżyca. Ognisko w obozie słabło coraz bardziej.
Nagle wśród ciszy dobiegł mię szmer jakiś. Przy-
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/101
Ta strona została skorygowana.
— 83 —