z pomocą, gdyż żaden z nich nie byłby potem wydobył pana z pazurów tego człowieka. Obecnie zaś być może, iż uda się nam uwolnić resztę towarzyszów.
— Sendador wspomniał mi, że już nie żyją. Ale nie wierzę w to, zarówno, jak nie przypuszczam, iżby nas ścigał w tej chwili. Jest on tej myśli, że nie wiem, gdzie się znajduję, bo w ciągu drogi miałem przez cały czas zawiązane oczy. Przypuszczam, że dopiero rano puści się w pościg za nami, i dlatego musimy śpieszyć, o ile tylko sił nam starczy.
Zaprzestaliśmy rozmowy i przyśpieszyliśmy kroku, by się, o ile można, jak najbardziej oddalić od obozowiska Indyan. Po dwóch godzinach forsownej nasze ucieczki począł padać deszcz, który wkrótce przybrał rozmiary ulewy, tak, iż długi czas szliśmy wytężonym krokiem, mając wodę po kostki, i znacznie oddaliliśmy się od miejsca, skąd mię Pena uwolnił. Nad ranem deszcz zmniejszył się nieco, lecz po godzinie przerwy znowu lunęło, jak z cebra. Dostaliśmy się już byli do owego lasu, gdzie czaił się był niedawno, oczekując nas, sendador z Indyanami, a po chwili przybyliśmy na miejsce wypadku.
Wszelkie wysiłki w celu odszukania jakichkolwiek śladów po moich towarzyszach spełzły na niczem, bo deszcz zatarł je zupełnie. A strawiliśmy na daremnych poszukiwaniach dzień cały. Wkońcu, zmęczeni i wyczerpani do ostateczności, zmuszeni byliśmy choć nieco odpocząć. Pokładliśmy się więc pod krzakiem na mokrej trawie i zasnęliśmy. Wskutek atoli nerwowego podniecenia sen nasz nie trwał długo, i już około północy zbudziliśmy się niemal jednocześnie. Po krótkiej naradzie, wobec niemożliwości natrafienia stąd na ślady naszych towarzyszów, postanowiliśmy wrócić na miejsce, gdzie pozostawiliśmy sendadora, wyrozumowawszy logicznie, że po mojej ucieczce musiał on zapewne podążyć tam, gdzie zostawił naszych towarzyszów, w nadziei, że się wkońcu wpośród nich znajdę.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/114
Ta strona została skorygowana.
— 96 —