Około południa dotarliśmy do owego miejsca, ale dla pewności, na wypadek, gdybyśmy tam jeszcze zastali sendadora i jego Indyan, zachowaliśmy przy zbliżaniu się wszelkie środki ostrożności. Obawy jednak nasze okazały się płonnemi: w obozowisku sendadora nie znaleźliśmy żywej duszy i dawno już trawa się podniosła. Z trudem też odnaleźliśmy miejsce, gdzie się pasły przez całą noc konie. Nic nie wskórawszy, bo deszcz zatarł wszelkie ślady, wyczerpani i głodni, jak wilki, usiedliśmy, by choć przynajmniej nieco odpocząć.
Zapadał zmierzch.
Czas jakiś nie mówiliśmy nic do siebie, i tylko Pena z wyrazem beznadziejnego żalu spoglądał od czasu do czasu na mnie, a wkońcu rzekł:
— A no, wszystko przepadło! Niema żadnego ratunku! Co robić?... co robić?
— Wyspać się — odrzekłem, — nabrać przez noc nowych sił, a rano przedsięwziąć dalsze poszukiwania.
— Poco? Jestem pewny, że towarzysze nasi już nie należą do żywych.
— Tak pan sądzi? Ja jednak nie uwierzę w to tak długo, aż zobaczę ich zwłoki. Przecie sendador nie miał powodu do zabijania naprzykład brata Hilaria, kapitana lub sternika. Co najwyżej, mógł się zemścić na Gomarze. Gdyby zaś targnął się na życie yerbaterów... ale to przypuszczenie nie ma sensu również, bo cóż mu oni zawinili? Musiałby być chyba najbardziej wyrafinowanym, krwiożerczym barbarzyńcą i łotrem na ziemi.
— Takim też jest on w istocie, i dlatego wolałbym nie ścigać go już dalej, lecz szukać drogi do domu.
— Więc tak mało obchodzą pana przyjaciele i towarzysze? nie chce ich pan pomścić?
— Ba! gdyby to było możliwe! Ale straciliśmy przecie wszelkie ślady...
— Znajdziemy je jeszcze na drodze do Pampa de Salinas.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/115
Ta strona została skorygowana.
— 97 —