— No, mamy nareszcie dwa concho monas[1] — ozwał się Pena uradowany. — Będzie wyborna pieczeń!
Zmierzywszy się, daliśmy ognia jednocześnie. Pena celował do jednego, ja do drugiego, i nie chybiliśmy.
— No, przynajmniej człek z głodu nie zginie — ozwał się Pena z zadowoleniem. — Niech pan weźmie swoją zdobycz, i chodźmy dalej; może upatrzymy sobie miejsce do rozłożenia ognia.
Poszliśmy i po upływie pewnego czasu, opuściwszy las, stanęliśmy na brzegu rozległej sawany, przez którą, jak pod linię, ciągnęły się tropy dalej. Ucieszyło mię to bardzo, gdyż mogłem obserwować teraz Indyan z pewnej odległości, więc przyglądając się dalej śladom, zakomunikowałem tę wiadomość Penie, na co odpowiedział mi coś, lecz niezrozumiale. Zdziwiony, obróciłem się ku niemu i... wybuchnąłem głośnym śmiechem. Biedaczysko zatkał sobie usta kawałem surowego mięsa, wykrojonego ze zwierzęcia, i zawzięcie pracował szczękami, starając się je zgryść, przyczem miał bardzo zabawną minę.
— Co się pan śmieje? — wybełkotał, dławiąc się niemal. — Lepiejbyś pan zrobił, wykroiwszy sobie również porcyjkę; znakomite żarcie!
— Dziękuję! Wolę zaczekać, aż będzie ogień.
Ślady prowadziły w prostej linii przez step, i podążaliśmy nimi jeden za drugim z większą już otuchą, tem bardziej, że Pena, cokolwiek się pokrzepiwszy, stał się nieco weselszym. Niebawem spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie ciemną smugę lasu. Biorąc pod uwagę, że Indyanie mogli rozłożyć się obozem przed owym lasem, zboczyliśmy w step i przez bujną trawę przedarliśmy się z niemałym trudem aż do linii, na której przypuszczalnie mogli oni obozować.
- ↑ Gatunek niedźwiedzi ryjowatych, wielkości lisa, zwanych przez krajowców coati. Zwierzęta te poszukiwane są nietylko dla znakomitego futra, lecz i dla mięsa, które uchodzi za przysmak z powodu delikatności i osobliwego smaku.