I popełzliśmy w pobliże siedzących.
Ponieważ nie znałem ich dyalektu, zaleciłem tedy Penie, by się zbliżył do nich, o ile można, jak najbliżej i wysłuchał, o czem rozmawiali. Pena chętnie podjął się tej ryzykownej misyi i jak wąż poczołgał się popod krzaki prawie za plecy rozmawiających, a ja przez trzy kwadranse czekałem, jak na szpilkach, zanim Pena wycofał się nareszcie z niebezpiecznego stanowiska. Przyczołgawszy się do mnie, szepnął:
— Chodźmy. Dowiedziałem się cośkolwiek i sądzę, że to nam wystarczy.
— No? — mruknąłem, gdyśmy już byli w bezpiecznem miejscu, — mów pan, bo jestem niezmiernie ciekawy.
— Nie, sennor; na dłuższą rozmowę nie mamy czasu. Chodźmy co prędzej, a może się nam uda uratować wielu ludzi, wśród nich zaś jakiegoś europejczyka. Ja będę teraz przewodnikiem, bo znam okolicę.
I poprowadził mię łukiem przez preryę, a następnie brzegiem lasu, gdzie była mała tylko trawa, i ślady nasze musiały się tu do rana zatrzeć. Wreszcie po półtoragodzinnem przedzieraniu się przez krzaki dostaliśmy się na zupełnie wolną przestrzeń.
— Teraz opowiem panu, o co idzie — ozwał się Pena. — Czerwoni pójdą rano prosto przez las, więc, aby śladów naszych nie spostrzegli, poprowadziłem pana okólną drogą.
— Wiedział pan jednak z góry, że tutaj jest wolna przestrzeń? — Dowiedziałem się o tem ze słów tego białego draba, który proponował naczelnikowi dwa szlaki: jeden dalszy, ten mianowicie, którym teraz podążamy, drugi bliższy, lecz uciążliwszy, w prostym kierunku. Naczelnik zgodził się na ten ostatni, i dlatego to nam pozostała droga tędy, kędy obecnie idziemy.
— Nie dowiedział się pan, co zacz jest ten biały?
— Niestety, nie można było tego wyrozumieć z ich rozmowy.
— A jak go nazywał w rozmowie naczelnik?
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/133
Ta strona została skorygowana.
— 113 —