ścignąć. I w tem narzeczu potrafię rozmówić się doskonale.
Zdwoiliśmy naszą uwagę, bo przecinały się tu w różnych kierunkach liczne ślady, co wskazywało, że w tem ustroniu możemy się natknąć na ludzi. Nadzieje nasze jednak okazały się płonnemi, bo właśnie ani żywej duszy nie spotkaliśmy.
Posłyszawszy w pewnej odległości plusk wody, podążyliśmy w jego kierunku i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, stanęliśmy na brzegu rozległego jeziora, którego drugi brzeg ginął gdzieś w oddali.
— Co to ma znaczyć? — spytałem. — Ani ludzi, ani mieszkań!
— Trzeba iść za śladami.
— Ba, ale na co się to przyda, skoro śladów tych jest aż tyle i w tak rozbieżnych kierunkach? Chodźmy lepiej dalej, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chaty znajdują się gdzieś nad tem jeziorem, i musimy się wkońcu natknąć na nie.
Nadaremne jednak były poszukiwania nasze nad jeziorem; spodziewanej osady nie znaleźliśmy. Jednak wkrótce uderzył nasze ucho huk wystrzału i krzyk w powierzu zranionego ptaka.
— A to co? — zawołał Pena. — Strzał? w której stronie?
— Zdaje mi się, że po lewej, aczkolwiek w lesie odgłos dosyć często myli.
Zwróciliśmy się we wskazaną stronę, i niebawem oczom naszym przedstawił się bardzo ciekawy widok. Przed nami wznosił się olbrzymi jednolity i wysoki na kilkanaście metrów blok skalny o pionowych prawie zboczach.
— Kamień? — zdziwił się Pena. — Ki dyabli go tu przynieśli? W całem Gran Chaco niema kamieni.
— Istotnie, i mnie to zadziwia... Niepodobna bowiem, aby taki olbrzym był blokiem eratycznym, przesuniętym tu z Andów przez lodowce. A jednak nie należy on do miejscowych tworów geologicznych.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/138
Ta strona została skorygowana.
— 118 —