ze sobą znaczne zapasy złota, będącego własnością całego plemienia.
— Może mu się na polowaniu jakie nieszczęście zdarzyło?
— Jakżeż? Przecie nikt na polowanie nie bierze ze sobą złota.
— Istotnie, to niemożliwe przypuszczenie. Czy widziano jednak, jak zabierał skarby?
— Nie, nikt go przy odjeździe nie widział.
— Może więc kto inny zabrał złoto?
— To niemożliwe. Gdyby kto inny był ukradł, zdradziłby się pierwej czy później ze swem bogactwem. Złodziejem więc jest nie kto inny, tylko mój ojciec. Z chwilą zresztą zniknięcia jego znikło złoto ze skarbca, i od tego też czasu nikt o nim nie słyszał, a tylko widziano go raz w wielkiem mieście, które się nazywa Montevideo. Zauważył go tam mianowicie jeden z naszych wojowników, przejeżdżającego we wspaniałym powozie.
— Może się ów wojownik pomylił. Wszak czasem ludzie łudząco są do siebie podobni.
— O, nie pomylił się nasz wojownik i nawet rozmawiał z nim później, zaproszony do jego domu. Pobiegł on wtedy za powozem, aż póki ten się nie zatrzymał przed bramą jednego z najpiękniejszych pałaców. Tu wojownik stanął przed mym ojcem i wymienił jego imię. Wówczas ojciec zaprosił go do siebie, przedstawił swojej żonie, ugościł i chciał obdarzyć wielką sumą pieniędzy, ale ich wojownik nasz nie przyjął. Gdy zaś potem wyszedł od mego ojca, nóż jego był... czerwony...
— Ależ to okropne! Zamordował więc pani ojca, i mówi pani o tem z takim spokojem?
— Ojciec mój był zdrajcą, i spotkała go zasłużona zemsta. Matka moja kochała go ogromnie, i gdy ją opuścił, przypłaciła to życiem. Od tego czasu władza nad plemieniem Toba przeszła w moje ręce.
— Więc ten, który się z panią ożeni, będzie sprawował rządy?
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/163
Ta strona została skorygowana.
— 139 —