Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/165

Ta strona została skorygowana.
—   141   —

złodzieja i zdrajcę wówczas dopiero, gdy się ma przeciw niemu niezbite dowody winy.
— Wdzięczna jestem panu za te słowa — rzekła; — są one dla mnie pewną pociechą. — Poczem dodała: — Ale miał tu przyjść tio i niema go tak długo. Przecie powinienby się zakrzątnąć teraz około gości.
Obejrzałem niby od niechcenia stojący tuż obok karabin dziewczyny. Nie był naładowany, i to mię uspokoiło. Po tej młodej lwicy można się było wszystkiego spodziewać.
— On nie może tu przyjść — odrzekłem, stawiając karabin na poprzedniem miejscu.
— Dlaczego?
— Popełnił względem nas bardzo ważny błąd, no i...
— Co pan mówi?
— Sądzę, że pani będzie rozsądniejsza od niego. Wasi wojownicy poszli przeciw wrogom, a domy wasze pozostały bez opieki, nieprawdaż?
— Zostali niektórzy.
— Ale niewielu ich jest, i gdyby na was napadnięto, nie dalibyście rady.
— Nie myśl pan, aby było tak źle z nami... Od czegóż są kobiety?
— Czy tak? Pierwszy raz słyszę coś podobnego.
— Bo też w walce nie biorą udziału kobiety żadnego z plemion, tylko nasze. Od chwili, gdy zostałam tu władczynią, wyćwiczyły się tak w rzemiośle wojennem, że dorównywają pod tym wględem mężczyznom. Mam niejako lajbgwardyę, złożoną z najdorodniejszych i najsilniejszych dziewcząt. Tio tak je wymusztrował, że, mojem zdaniem, mogą one w potrzebie zastąpić mężczyzm.
— Czy nawet przeciw Mbocovisom?
— Oczywiście. Niechby się tylko pojawili tutaj. Mbocovisów nienawidzę najbardziej, gdyż oni to przecie zranili tego, który... miał być moim mężem.
— Ależ pani powinna być dla nich wdzięczną,