do męczeńskich ofiar narodowych, gdybym się był prawie cudem z rąk oprawców nie ocalił. Szukałem oczywiście schronienia u obcych i znalazłem je tu właśnie. Wśród tych dzikich Indyan, których przekładam ponad Prusaków, byłbym stokroć szczęśliwszy, a przytem pewny swego mienia i życia. Niestety, przypadek chciał, że przybłąkał się tu, jak cień, jeden Prusak i... Lepiej nie wspominać...
— Mówiła już nam o nim sennorita Unica...
— Tak? — zapytał starzec, zwracając się do Indyanki, jakby z wyrzutem, że była względem nas zbytnio otwartą.
— Proszę nie brać jej tego za złe, że nam opowiedziała o tem — wtrąciłem, — a nadewszystko proszę nie potępiać przedwcześnie tego człowieka. Kto wie, jakie tu zaszły okoliczności...
Unica spojrzała na mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności za te słowa, a ja ciągnąłem dalej:
— Kto wie, co się z nim stać mogło. Ja naprzykład już w czasie krótkiej swej podróży przez ten kraj doświadczyłem tyle i tyle przebyłem, że dziwię się w tej chwili, iż dotychczas żyję. Okropne stosunki panują w tym szczególnym kraju.
— Może pan i masz słuszność. Nie mówmy już jednak o tem, bo czas nam zastanowić się nad tem, co przedsięwziąć dla odparcia grożącej nam napaści. Aby jednak nie radzić „na sucho“, chciałbym zgotować wam przyjęcie, jakiego zapewne nie spodziewaliście się w Gran Chaco. Proszę siadać!
Na znak, dany przez Desierta, Unica pobiegła do drugiej altanki, a stary poszedł na dół. Niebawem wrócili oboje: ona z małym stoliczkiem ogrodowym, on zaś z koszem butelek wina i pudełkiem cygar.
— Proszę mych gości — ozwał się uśmiechnięty. — Wino wprawdzie nie tutejsze, ale znakomite; zato cygara są mego własnego wyrobu.
— Uprawia sennor tytuń?
— I to najlepsze gatunki. Jeżeli pan zostaniesz
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/171
Ta strona została skorygowana.
— 147 —