Usiadłszy blizko ognia, znaleźliśmy się w samym środku koła czerwonoskórych. Widocznie Yerno umyślnie zaprosił nas na to miejsce, zabezpieczając się w ten sposób na wszelki wypadek.
— Daruje pan — ozwał się, — że nie odbędziemy rady wojennej, bo panowie, nie znając narzecza tych Indyan, nicbyście z niej nie zrozumieli. Będę tylko prosił pana o informacye co do stanowiska, zajętego przez Tobasów. Czy pan je zna?
— Bardzo nawet dokładnie. Stary był o tyle nieoględny, że, gdy nas wyciągnięto z lochu i ułożono na ziemi, wydawał wobec nas swym ludziom rozmaite rozkazy.
— Mnie się zdaje, że to jeszcze wcale nie dowodzi jego nieoględności. Oto wprost nie obawiał się was, bo poznał, że jesteście potulnymi barankami, niezdolnymi do niczego, a tembardziej do jakichś kroków nieprzyjacielskich. Wynika to zresztą i stąd, że daliście się mu tak łatwo obrabować.
— No, proszę o nas tak źle nie myśleć. W czasie napadu na nas próbowaliśmy obrony. Niestety, strzelby nasze nie były nabite, a prochu i kapsli nie mieliśmy na wierzchu; Indyanie osaczyli nas, związali, no i...
— Ach, tak? — wybuchnął śmiechem. — To z was takie zuchy? Mnie się zdaje, że choćbyście nawet mieli broń, to nicby wam z niej nie przyszło. Ale mniejsza o to. Powiedzcie mi, czy wieś obwarowana?
Słowa te wypowiedział w tonie rozkazującym i surowym, co świadczyło, że wcale się z nami nie liczy, uważając nas, jak swoich jeńców.
— Wieś jest zupełnie wyludniona.
— I nic w niej nie pozostało do zabrania?
— Chyba gołe ściany chat, bo całe swe mienie Tobasowie wywieźli na wyspę.
— I zwierzęta?
— Tak.
— To źle! W jaki sposób można się dostać na ową wyspę, o której pan mówiłeś?
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/207
Ta strona została skorygowana.
— 181 —