— Dlaczego? — zapytałem.
— Mam ku temu pewne powody — odrzekł. — Różne wcale niepochlebne chodzą tu o nim wieści i nawet z oczu niebardzo dobrze mu patrzy. Podobno jest on w zmowie z Indyanami.
— Nie byłoby w tem nic dziwnego, sennor. Żyje przecie wśród nich, musi więc być z nimi w zgodzie.
— Słusznie. Ale zaznaczam dla waszej wiadomości, że nie jest to człowiek uczciwy.
— Sądzi pan więc, że byłby on zdolny zdradzić ludzi, których mu powierzono?
— Jestem tego pewny.
— Czy dał mu pan do poznania, że go ma w podejrzeniu?
— Nietylko dałem do poznania, ale wręcz powiedziałem mu wyraźnie, co myślę, i zagroziłem rozstrzelaniem, gdyby naraził ekspedycyę na jakie nieszczęście. Wzruszył na to ramionami i nic mi nie odrzekł.
— Czy ekspedycya jest dobrze uzbrojona?
— Tak, wcale nieźle. Towarzystwo to składa się z dwudziestu mężczyzn zdolnych do boju, a drugie tyle oczekuje ich po tamtej stronie borów nad Rio Salado.
— Niewielka to siła wobec całego szczepu indyjskiego!
— No, liczba nic tu jeszcze nie stanowi. Wobec Indyan, którzy już na sam widok karabinów uciekają w popłochu i z reguły nie dają się nawet wciągnąć do walki, można przypuszczać, że ekspedycya da sobie radę.
— Podobno jednak znajdują się w niej i kobiety?
— Tylko pięciu mężczyzn wybrało się z rodzinami, bo przypuszczają, że uda im się odrestaurować opuszczone siedliska i w nich się zadomowić. Dlatego to zabrali z sobą kobiety, jako gospodynie. Najtrudniejsze, rozumie się, będą początki. Lecz jeśli tej garstce uda się osiedlić w tamtych stronach na stałe, to niebawem i inni podążą ich śladami.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 13 —