— Nic trudnego. Mieszkania składają się z belek drewnianych i obrosłe są zielenią tak, że je trudno zdala rozeznać. Zresztą powaliły się już one prawie zupełnie i pogniły z powodu zbytniej wilgoci wśród bujnej roślinności.
— Czy kolonia owa ma jaką nazwę?
— Rozumie się. Tam nawet pojedyncze rancho ma swą nazwę, kolonia zaś cała, złożona z kilku grup pojedynczych osad, a znajdująca się w pobliżu Lago Honda, nosi, o ile pamiętam, nazwy: Pozo de Sixto, Pozo de Quinti, Pozo de Campi, Pozo Olumpa, Pozo Antonio i kilka innych, których sobie nie przypominam. Opuszczone te siedziby ludzkie, będące w blizkiem sąsiedztwie jedna od drugiej, wywierają na podróżnych nader przygnębiające wrażenie. Zdaje się, jakoby się patrzyło na wielki grób, z którego niemal zalatuje przykra woń stęchlizny i zgnilizny. Nie pojmuję, co skłoniło ekspedycyę do skierowania się właśnie w to smutne miejsce. Mieszkań, stojących pustką, nawet po kilkumiesięcznej pracy nie będzie można przyprowadzić do jakiego-takiego możliwego stanu.
— Może dlatego wybrali na osiedlenie się tę okolicę, że jest tam dobra woda?
— W dorzeczu Rio Salado niebrak jej nigdzie. Przekona się pan zresztą naocznie.
— Wątpię, bo nie mam zamiaru tracić czasu nad Rio Salado.
— O ile wiem, chcesz pan dotrzeć do Tucuman, i właśnie byłoby najdogodniej podążyć tam wzdłuż Rio Salado aż do Matura, skąd już bez trudu można się dostać przez Santiago na miejsce.
— Niestety, nie mogę sam decydować o kierunku drogi i muszę pozostawić to sendadorowi, który będzie naszym przewodnikiem.
— A jeśli się nie zgodzi przeprowadzić nas?
— Czyżby pan przypuszczał?
— Być może, pokaże panu tylko plany i sam podąży w góry...
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 15 —