szarpnął się gwałtownie, charcząc z ostatnim wysiłkiem przez zaciśniętą krtań:
— Panie!... zadusisz mię!...
Poznałem głos... Peny.
Tuż zaś obok jednocześnie ozwał się drwiący głos sendadora:
— Duś, duś... tylko dziś to możesz, idyoto! Jutro ja cię ścisnę tak, że cię dyabli porwą!
W okamgnieniu skierowałem karabin w to miejsce i wystrzeliłem pięć razy z rzędu — niestety... w powietrze!
— A niech to piorun spali! — klął Pena. — Co za fatalna noc...
— Dlaczegoś pan puścił moją rękę, gdyśmy uciekali?
— Nie byłbym jej puścił, gdybym się nie potknął o sendadora.
— A to pech!
— I jeszcze jaki! Szczęście, że łotr przeląkł się niemniej ode mnie, bo byłby mię z pewnością uśmiercił. Chwyciłem go za gardło obiema rękoma, ale niestety — nie jestem tak utalentowanym dusicielem, jak pan, więc opryszek dobył noża i usiłował przeciąć mi palce, a nawet przebiłby mię niechybnie, gbyby nie pańskie odezwanie się. To go stropiło. Puścił mię i uciekł.
— Co za szkoda, że nie zatrzymałeś go pan dwie sekundy dłużej...
— Ręką z obciętymi palcami... Tego i pan nie potrafiłbyś dokonać.
— Czyżbyś pan był istotnie ranny?
Pena pomacał rękę i odrzekł:
— Na szczęście, palce są jeszcze wszystkie, ale mam ranę na dłoni i krew mi z niej płynie. Czy Desierto wróci? może ma jaki opatrunek przy sobie?
Nawoływania nasze nie uszły uwagi Desierta, i pośpieszył do nas bezzwłocznie, poczem znaleźliśmy sobie ustronne miejsce, zabezpieczając się przed ponowną napaścią sendadora. Tu stary, wydobywszy ze skórzanej torby opatrunki, z całą troskliwością opatrzył ranę Peny.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/260
Ta strona została skorygowana.
— 230 —