że sendador kręcił się po okolicy tak długo, dopóki się nie przekonał, jaki koniec miała cała sprawa z Mbocovisami. A więc czekał prawdopodobnie aż do tego czasu, gdyśmy prowadzili tędy jeńców do wsi, by zaś wszystko widzieć dokładnie, musiał ukryć się w krzakach, i to niedaleko drogi. Co potem robił przez noc, jest dla nas obojętne, a tylko ważny jest dla mnie trop, który pozostawił na wolnej przestrzeni, cofając się w zarośla po naszym wymarszu z placu boju. Właśnie tam w tej chwili zmierzamy.
— I wie pan tak na ślepo, gdzie szukać śladów?
— Przekona się pani, że przypuszczenia moje nie są mylne. Naprawo od nas znajduje się obozowisko, do którego niezawodnie się skradał, by nas podsłuchać; na lewo zaś widzimy jezioro, którego brzegiem ciągnie się wązki pas drzewostanu, dokąd właśnie sendador się cofnął. Tam musimy niechybnie wpaść na jego ślady, gdyż szedł tędy, i to prostopadle do kierunku naszej drogi.
— Rzeczywiście spraw a dosyć zawiła. Ale... niechno pan spojrzy... jakiś ślad...
Przystanęła, wskazując odcisk stopy ludzkiej na piasku.
— Muszę przyznać, że pani posiada nie najgorszy zmysł obserwacyjny. To ślad człowieka, ale nie tego, którego szukamy.
— Więc to nie jest ślad sendadora?
— Nie przeczę tem u absolutnie. Ale ślad ten pochodzi jeszcze z dnia wczorajszego.
— Skąd pan wie o tem?
— W nocy mieliśmy obfitą rosę, która zwilżyła piasek, wobec czego stopa wcisnęła się łatwiej i brzegi odcisku zarysowały się ostrzej. Tymczasem brzegi tego śladu są niewyraźne, bezkształtne, co wskazuje, że gdy ów ktoś szedł tędy, piasek był suchy, a więc jeszcze wczoraj za dnia, nim wystąpiła rosa. Chodźmy dalej, a znajdziemy niebawem inne, poszukiwane przez nas ślady.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/284
Ta strona została skorygowana.
— 254 —