— Jakto?
— Ano tak, że słowa „nuestro sennor“ nie oznaczają Chrystusa, lecz sendadora.
— Na jakiej podstawie pan tak wnioskuje?
— Rzecz zupełnie jasna. Wyraz „sennor“ nie tłómaczy się wyłącznie „pan“, lecz także i naczelnik, władca, wogóle osoba, zajmująca stanowisko zwierzchnicze ponad innymi.
— Słusznie, ale...
— Ale — przerwałem — jest prawdą niezbitą, że sendador w tej osadzie właśnie ma swoją stałą siedzibę, a przebywając tu częściej, wywiera na czerwonoskórych wpływ zapewne silniejszy, niż sam głowacz szczepu lub kacyk. Wiemy przecie, że to on proponuje im rozmaite wyprawy rozbójnicze, przynoszące tak jemu, jak i tym, których za nos wodzi, znaczne korzyści, nie dziw więc, że uważają go niejako za swego pana i władcę.
— Słuszne rozumowanie.
— Łatwo też da się wytłómaczyć i ta zagadka, dlaczego sendador zabrania obcym wstępu do swego domu. Nużby ktoś nieproszony odkrył w tej chacie szczegóły, które rzuciłyby pewne światło na jego tajemne czynności! Niema zresztą nad czem rozwodzić się wiele, bo jestem pewny, że zbadamy wkrótce osobiście tę tajemniczą kryjówkę.
Jechaliśmy w tej chwili wązką sawanną, mając przed sobą w oddali sylwetkę lasu. Jeżeli na krawędzi tego lasu znajdował się ktokolwiek z Mbocovisów, to niewątpliwie zauważyćby nas musiał. Wobec tego po krótkiej naradzie ruszyliśmy z kopyta w stronę tego lasu w pełnym galopie, a dotarłszy do niego, zatrzymaliśmy się. Zsiadłszy z konia, począłem przedewszystkiem badać na znacznej przestrzeni teren, szukając jakichkolwiek śladów, alem ich nie znalazł, co dało mi pewność, że nas do tej chwili nikt spostrzec nie mógł.
— Jak wielki jest ten las? — zapytałem Desierta.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/298
Ta strona została skorygowana.
— 268 —