— Niespełna godzinę trzeba na jego przebycie.
— A więc mamy dosyć czasu. Pan pojedzie przodem, wysławszy kilku na przednią straż, ale tylko na taką odległość, by ich ciągle mieć na oku. W razie spostrzeżenia czegoś niech dadzą panu znak. Z prawej strony pojedzie Pena, a z lewej ja. Będziemy się jednak trzymali tylko o tyle, aby każdej chwili było możliwe pomiędzy nami porozumienie. Na dany znak wszyscy muszą stanąć. Należy też o ile możności jechać cichutko. A zatem naprzód!
Na szczęście, las był dosyć rzadki, i mogliśmy objąć okiem znaczną przestrzeń jego wnętrza.
Po półgodzinnym marszu miałem zamiar zatrzymać oddział i wybrać się pieszo na wywiady, gdy nagle uwagę moją zwrócił pewien charakterystyczny szczegół. Oto zobaczyłem niedaleko dość gruby patyk, odarty z kory.
Dałem znak ręką.
Desierto zatrzymał się, jak gdyby i on coś zauważył, a za nim stanął wnet nasz oddział, zachowując ciszę i porządek.
Zsiadłem z konia, a uwiązawszy go do drzewa, poszedłem ostrożnie w kierunku zauważonego patyka, który, jak się wnet przekonałem, był, ni mniej, ni więcej, jak tylko łukiem do wypuszczania strzał. Rozejrzałem się następnie uważnie dokoła i spostrzegłem w pobliżu pod drzewem wystające do góry obnażone kolana jakiegoś człowieka, który najwidoczniej drzemał, lub może nawet spał, skoro mię dotychczas nie zauważył. Skierowałem się pod drzewo i stwierdziłem, że był to stary, może sześćdziesięcioletni Indyanin. Spał, leżąc do góry brzuchem, z podniesionemi kolanami. Wyschły był, jak szczapa. Miał na sobie jedynie skórzany fartuch, a w nim wetknięty nóż. Obok leżał łuk.
Nie chciałem wyrządzić krzywdy biedakowi, a jednak trzeba było z nim coś uczynić. Ale co? Zbudzić? Narobiłby krzyku i zaalarmował innych, jeśli znajdowali się w pobliżu.
Zdecydowawszy się szybko, chwyciłem śpiącego za
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/299
Ta strona została skorygowana.
— 269 —