— Być może — odrzekłem.
— Czyżby jednak był w możności wyprzedzić nas, nie mając ani koni odpowiednich, ani też żywności, której przecie ze sobą nie zabrał i musiał zapewne z tego powodu zatrzymywać się, aby coś upolować?...
— Ech, kto go tam wie! — wtrącił Gomarra. — To człowiek sprytny i mądry; zapewne urządził się odpowiednio, aby nie mieć w drodze mitręgi, a więc postarał się o wszystko zawczasu; że zaś zna okolicę doskonale, więc mógł uprościć sobie drogę.
— Tak, o sprycie jego i zdolnościach przekonałem się z rozmowy z nim — potwierdziłem.
— Jaka to szkoda, że ślady nie mogą nam powiedzieć, kto mianowicie przejeżdżał tędy. Wiadomość ta byłaby nam bardzo na rękę.
— Owszem, ze śladów tych można i to wyczytać rzekłem.
— Potrafiłby pan to odgadnąć? — zapytał Gomarra, uśmiechając się z odcieniem powątpiewania.
— Tak, rozwiążę tę zagadkę, ale trochę później. Na razie wiem tylko napewno, że konie były ogromnie strudzone, i to mi wystarcza.
— Z czego pan to wnosi? — Z tego, że ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą te dwa tropy końskie w kierunku kolonii same przez się każą się domyślać, że pozostawił je nie kto inny, tylko Gomez ze swoją matką, i pewnie da się to widzieć wkrótce.
Śledząc w dalszym ciągu ślady, nie mogłem na razie dostrzec nic takiego, coby dostarczało jakichkolwiek danych do wnioskowania o jeźdźcach. Dopiero po dłuższym czasie natrafiłem na rzecz wielce interesującą: oto z lewej strony zobaczyłem głęboko wryte w ziemię ślady kół znacznej liczby wozów. Tu więc, przy lagunie, musiał być przez noc postój kompanii. Popioły kilku ognisk oraz liczne ślady koni i bydła w kierunku wody świadczyły o tem dowodnie.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
— 18 —