zawali, gdy sprzątniemy kilku opryszków. W przeciwnym razie, gdybyśmy postępowali z nimi łagodnie, zaczęliby znowu ciosać nam kołki na głowie, myśląc, że ujdzie im to bezkarnie.
— Tak, tak — potwierdził Desierto. — Musimy dać drabom taką nauczkę, żeby raz na zawsze popamiętali, co umiemy.
— Ha! — mruknąłem obojętnie, — róbcie więc panowie sobie, co chcecie. Wskazanem jednak byłoby ukryć się przynajmniej teraz dobrze, dopóki dzień, a nie zaszkodzi też, gdy na brzegu lasu ustawimy straże, bo nużby Mbocovisowie wybrali się w tę stronę po coś i odkryli nas!
— Oczywiście — odrzekł Desierto. — Musimy dla pewności wysłać zaraz dwóch ludzi na zwiady.
Sądzę — rzekłem, — że byłoby najlepiej, gdybym poszedł ja, przynajmniej na ten czas, mm słońce zajdzie. Wezmę sobie tego Mbocovisa, który może nareszcie już się najadł, a ponieważ już od brzegu lasu widać wieś, on będzie mi pomocny w orientowaniu się co do rozkładu poszczególnych budynków.
Towarzysze moi nie znaleźli nic przeciw temu, i w parę minut wybrałem się na posterunek w towarzystwie Mbocovisa, któremu ani się śniło uciekać. Przybywszy na miejsce, począłem go wypytywać o różne szczegóły, potrzebne mi do zamierzonej na własną rękę wyprawy, a przedewszystkiem rad byłem się dowiedzieć, w którem miejscu jest ukryta łódź. Indyanin udzielił mi wyczerpujących wskazówek, poczem położył się i zasnął spokojnie, ja zaś czuwałem na warcie.
O zmroku przybył do mnie Desierto dowiedzieć się czy niema co nowego; jednak dotychczas nic nie świadczyło o jakiejś nadzwyczajnej czujności albo przygotowaniach wojennych Mbocovisów. Wrócili z placu ćwiczeń do swych chat i zapewne pokładli się spać, bo dzicy nie siedzą z wieczora, jak ludzie
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/309
Ta strona została skorygowana.
— 279 —