wołać nieporozumienia, bo każdy chciałby wydostać się stąd jak najprędzej. Ale yerbatero zgłosił się sam z oświadczeniem, że zostanie ze swymi towarzyszami, dopóki po niego nie powrócimy.
— Tylko może mi pan zostawi jaką broń na wypadek, gdyby strażnicy spostrzegli, co się święci.
— Owszem — odrzekłem, — masz pan tu mój nóż i obydwa rewolwery, co powinno wystarczyć. Zwracam uwagę, że przy lądowaniu z tamtej strony trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w paszcze aligatorów. Mnie zaczepiło kilka tych potworów na pełnej wodzie.
— Och, rzeczywiście od tych bestyi aż kipi w tej lagunie — rzekł brat Jaguar, — i gdyby nie to, bylibyśmy już dawno stąd zbiegli. Niemożiiwem wszakże było puszczać się na wodę wobec całej czeredy nienasyconych tych potworów. Co zaś do wylądowania, to lepiej będzie obrać inne miejsce, nie zaś to, gdzie łódź była ukryta. Podczas naszego tu pobytu upatrzyłem doskonały punkt i nawet w ciemności nie pomylę się co do jego kierunku.
Pocichu na czworakach opuściliśmy legowisko jeńców, i część ich wsiadła do łodzi. Oczywiście postanowiłem płynąć z pierwszą partyą, bo chciałem dla pewności być przy wylądowaniu po przeciwnej stronie, aby zapobiedz jakiemu przypadkowi. Brat Jaguar kierował sterem, a dwaj inni towarzysze wiosłowali. Odległość od brzegu była tu o wiele większa, niż ta, którą poprzednio płynąłem na wyspę.
Wylądowawszy szczęśliwie, nakazałem towarzyszom, by zachowali się jak najciszej, i wróciłem na wyspę po yerbaterów, którzy skwapliwie wsiedli do łodzi. W tej chwili jednak zauważyłem, że jeden ze strażników powstał i oddalił się od ogniska.
— Obchodzi wyspę — szepnął yerbatero — dla przekonania się, czy wszystko w porządku. Śpieszmy, aby nas nie spostrzegł.
— A może byłoby lepiej zostać?...
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/316
Ta strona została skorygowana.
— 284 —