nie do tego stopnia, aby uszedł uwagi strażników. Obaj, chwyciwszy łuki, zerwali się i, przez kilka sekund odwróceni ode mnie plecami, nasłuchiwali. Ta krótka chwila wystarczyła mi najzupełniej dla dokonania mego zamiaru. Skoczyłem, jak tygrys, i w jednej sekundzie palnąłem w łeb jednego i drugiego z taką zwinnością, że prawie równocześnie padli na ziemię.
Nie tracąc czasu, chwyciłem kołczany ze strzałami i wrzuciłem w ogień, poczem gwizdnąłem półgłośno na yerbaterów. Niebawem przybiegł Monteso zdyszany i, zobaczywszy strażników obezwładnionych, otworzył szeroko usta ze zdziwienia.
— I... i... pan naprawdę... — wyjąkał.
— A tak, naprawdę obezwładniłem obydwóch. Cóż? miałem może wobec trzech czerwonych drabów drżeć ze strachu, jak wy? I czy nie wstyd wam? Było was tu około dwudziestu... Kto to krzyczał na brzegu?
— Indyanin, gdy się obudził. Czy to panu zaszkodziło?
— Przeciwnie, pomogło mi nawet. Ale teraz trzeba się postarać, aby ci dwaj nie krzyczeli. Do roboty więc! Na razie obaj są bez przytomności.
Zabrawszy drabów na plecy, ponieśliśmy ich do łodzi. Tu związano ich starannie, poczem ja i Monteso odwieźliśmy ich na przeciwny brzeg, gdzie towarzysze byli już bardzo zaniepokojeni, czy mi się co złego nie stało. Teraz, zobaczywszy w łodzi związanych trzech swoich dotychczasowych dozorców, domyślili się oczywiście przyczyny mej zwłoki.
Nie czekając długo, odpłynąłem raz jeszcze po resztę yerbaterów, a przywiózłszy ich, kazałem się szykować całemu oddziałowi do drogi w kierunku lasu. Powiązanych jeńców niesiono na barkach.
Na brzegu lasu zatrzymaliśmy się. Cała moja wyprawa trwała trzy godziny, pomimo, że wyspa była niedaleko.
Aż do tej chwili nie było czasu do żadnych objaśnień, więc w milczeniu i z pośpiechem podążaliśmy
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/319
Ta strona została skorygowana.
— 287 —