Oswobodzeni towarzysze nasi, mimo wycieńczenia z głodu, oświadczyli również gotowość do wzięcia udziału w bitwie, — że zaś broń i konie mieliśmy w zapasie, więc trudności żadnej to nie przedstawiało.
Dwóch Tobasów wyznaczyłem do pilnowania strażników, rozumie się, powiązanych należycie, oraz owego starego Indyanina, który, najadłszy się wczoraj, był jeszcze tak ociężały, że zaledwie się poruszał.
Wsiadłszy na konie, rozpoczęliśmy działanie. Więc przedewszystkiem otoczyliśmy wieś dokoła w takiej od niej odległości, aby kule nasze dosięgnąć mogły jej środka, a natomiast strzały Indyan były dla nas nieszkodliwe.
Ponieważ pierwsze te kroki uczyniliśmy zupełnie otwarcie, więc nic dziwnego, że natychmiast spostrzeżono nas, i przedewszystkiem pasterze podnieśli wrzask, a w kilkanaście minut cała wieś była już na nogach. Mbocovisowie w popłochu biegali od chaty do chaty, znosząc broń, kobiety zaś i dzieci lamentowały. Wrzask i tumult w całej osadzie był nie do opisania. Niebawem jednak uciszyło się, i zauważyłem, że Mbocovisowie zgromadzili się w środku wsi, a kilku z nich, wychylając głowy z poza węgłów najbliższych nam chat, obserwowało nas ciekawie. Ci ostatni byli to widocznie wywiadowcy, bo cofnęli się wnet ku środkowi wsi, gdzie urządzono naradę. Skutek tej narady był taki, że wojownicy rozeszli się na wszystkie strony ku krańcom wsi w zamiarze zaatakowania nas cichaczem, gdyż przypadli do ziemi i poczołgali się ku naszemu oblężniczemu kołu na doniosłość strzał.
Dostrzegłszy to, nasi bez wyraźnej ku temu komendy dali ognia ze wszystkich stron, a równocześnie od strony wsi frunęły ku nam zatrute strzały, na szczęście bez skutku, gdyż ze zbyt wielkiej odległości wypuszczone. Kule nasze natomiast sprawiły to, że Mbocovisowie, zabrawszy swych rannych, cofnęli się szybko do wsi.
Gdyśmy, spostrzegłszy to, naradzali się, co dalej
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/324
Ta strona została skorygowana.
— 292 —