— Owszem, ale nie teraz. Dowie się pan wszystkiego po drodze. Pojadę z wami. Tu nie można czasu tracić napróżno.
Ruszyliśmy naprzód, przynaglając, o ile można, konie do pośpiechu i jadąc skupioną grupą, a jednocześnie rozmawialiśmy z Peną.
— Byłem w Goya — mówił — i chciałem przez Salado wrócić do domu...
— Sam? — przerwał mu brat Hilario. — Toż to bardzo niebezpieczne!
— No, tak! dla świątobliwego mnicha może, ale nie dla mnie, który niejednemu niebezpieczeństwu zaglądałem w oczy!
— Jechałem już i ja sam przez Gran Chaco.
— Do licha! W takim razie chyba mam do czynienia z bratem Jaguarem?
— Owszem, tak mię nazywają...
— A, to co innego! Cieszę się niewymownie z tego spotkania.
Z kolei przedstawiłem Penie wszystkich swych towarzyszów, poczem opowiadał nam dalej:
— Najwygodniej dla mnie było wracać z Goya do domu koło starych siedzib, to też wybrałem się tą drogą, kryjąc się, o ile możności, przed Indyanami. Przybywszy strudzony do opuszczonej kolonii, postanowiłem odpocząć w jednej z ruin. Porosła jest od strony wejścia zielskiem i krzakami tak, że prawie jej nie widać; z drugiej zaś strony, pomiędzy dwiema całemi jeszcze ścianami, opartemi o siebie, można się dostać do wnętrza. Sądziłem, że wyśpię się tam trochę i koń mój również odpocznie, a popołudniu pojadę dalej, aby przed nocą dostać się w puszczę. Zaledwie jednak przyłożyłem głowę do snu, zbudziło mię nagle dwóch rozmawiających ze sobą po hiszpańsku tuż przed ruiną mężczyzn. Wyjrzałem ostrożnie przez otwór w ścianie i zauważyłem, że jeden z rozmawiających był to stary już, chudy i kościsty człek, należący do rasy białej, a drugi młody Indyanin. Niedaleko od nich
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/34
Ta strona została skorygowana.
— 22 —