Wiedziałem z góry, do czego zmierza. Zamyślał mianowicie wciągnąć mię do swej kryjówki i przy mojej pomocy odcyfrować kipus, a następnie, gdyby mi się to udało, przedsięwziąć wspólnie ze mną poszukiwania skarbów w jeziorze. Gdybym się zgodził na ten plan, to on oczywiście uzyskałby wolność, a skorzystawszy z tego, kto wie, czy nie postąpiłby ze mną jak najgorzej. Po tym człowieku można się było wszystkiego złego spodziewać.
— Niech mię pan puści — mówił prawie szeptem, — a odszukamy wspólnie skarb i podzielimy się.
Zauważyłem, że czeka z wielką niecierpliwością na mą odpowiedź, ani się domyślając, że się sromotnie rozczaruje.
— Nie, panie — odpowiedziałem chłodno, — tego nie uczynię. Obiecywałeś mi pan już raz to samo, i obaj źle wyszliśmy na tem. Nie dam się złowić powtórnie. Życzyłbyś pan sobie przedewszystkiem, abym działał poza plecami moich towarzyszów, a o tem i mowy być nie może.
— Czemu? Co oni pana obchodzą? Toż to ludzie zupełnie dla pana obcy.
— Bynajmniej. Zżyłem się z nimi, przeszedłem niejedno, i są mi, jak bracia. Bezwarunkowo w niczem im się nie sprzeniewierzę.
— Masz pan co do zarzucenia memu planowi wogóle?
— Planowi samemu nic, ale sposobowi jego wykonania. Chcesz pan, abym porzucił towarzyszów i rozpoczął wraz z panem poszukiwania, za co, gdyby się te poszukiwania udały, otrzymałbym sowite wynagrodzenie: śmierć.
— Sennor! — krzyknął niecierpliwie, jakby dotknięty do żywego moją niewiarą.
— Niech się pan nie trudzi z zaprzeczaniem. Znam pana doskonale, i nie mówmy już o tem.
— I o czemże właściwie w takim razie mamy mówić, jeśli nie o tem?
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/368
Ta strona została skorygowana.
— 330 —