konie, i tu, w zagłębieniu skalnem umieściwszy jeńców tak, żeby się żaden nie wydostał, ustawiliśmy przy nich straż.
Z wyżyny tej rozciągał się szeroki widok na jezioro Słone i całą dolinę. Naczelnik począł mię informować, gdzie rozstawione były jego straże, na co mu odpowiedziałem, żeśmy już wzięli czterech i puściliśmy ich na wolność. Ludzie ci zapewne wynaleźli już swoich towarzyszów, by im opowiedzieć, co zaszło, i teraz wszyscy ukrywają się niezawodnie gdzieś w pobliżu.
— Co pan zamierza uczynić z sendadorem? — zapytał. — Zasądzi go pan zapewne na śmierć?
— Zdaje mi się, że nie będzie innej rady.
— A niech go! Nazwał mię tchórzem i jeszcze gorzej nawet, wobec czego, gdybyście go nawet puścili, to ja mu obelgi nie daruję.
Położenie sendadora było tedy gorsze obecnie, niż przedtem, bo przybył mu jeszcze jeden śmiertelny wróg. Mimo to, nie okazywał on bynajmniej przygnębienia; pogwizdywał nawet, udając zucha. Gniewało to do najwyższego stopnia Penę i Gomarrę, i ten ostatni ozwał się do mnie z wyrazem nietajonej wściekłości:
— Patrz pan na twarz tego łotra, patrz pan! Wygląda tak, jakbyśmy my właśnie byli jego jeńcami, a nie on naszym. No, ale niedługo już tego będzie. Tymczasem nie ujdzie mej zemsty... chyba, że pan znowu coś knuje na moją zgryzotę.
— Bynajmniej.
— W takim razie on należy do mnie.
— O, jeszcze nie. Przedewszystkiem muszę wydostać kipus, a co będzie potem, naradzimy się wspólnie wszyscy.
— Niech licho porwie pańskie narady! Łotr musi być mój, i basta!
— Widzę, że znowu wściekłość bierze górę nad panem — odparłem. — Strzeż się pan jednak... Ktoby się porwał na sendadora bez mego pozwolenia, temu z miejsca dam kulą w łeb.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/373
Ta strona została skorygowana.
— 335 —