kry na drugą, a w miejscach, gdzie uważał, że może się załamać, kładł się i przebywał je, kulgając się nakształt beczki, poczem znowu biegł prosto, pomimo, że byłem już po drugiej stronie jeziora.
Tymczasem towarzysze moi zdążyli zbiedz z góry i obstąpili brzeg poza nim tak, że nie podobna mu było nawet myśleć o odwrocie wstecz. Z boku znów ściana skalna spadała prawie poziomo w wodę, czyniąc wydostanie się tamtędy niemożliwem. Najmożliwszą jeszcze drogą dla uciekającego, gdzie mógł mieć jakąkolwiek szansę umknięcia, była ta, którą ja mu właśnie zastąpiłem, i tędy też zamierzał wydostać się z matni, sądząc zapewne, że potrafi mi się wyślizgnąć. I mógł na to liczyć istotnie, gdyby się zetknął ze mną na stałym gruncie, to jest na skalistym brzegu.
Aby pokrzyżować mu plany, postanowiłem w odpowiedniej chwili wpaść konno na powłokę solną i tu zagrodzić drogę uciekającemu. Warstwa solna była dosyć gładka i silna, ale tylko o tyle, że można się było utrzymać na niej jadąc szybko, bez zatrzymywania się i zwalniania biegu.
Pędząc jednak brzegiem spostrzegłem, że tuż naprzeciw uciekającego znajduje się na lądzie coś jakby jama, czy otwór jaskini. Zoryentowawszy się szybko, że wyłom ten ułatwić może ucieczkę ściganemu, który, wpadłszy weń, zniknie mi z oczu i zapadnie gdzieś wśród wyrw skalnych, skierowałem swego gniadosza na płytę solną. Ale zwierzę, obawiając się snadź instynktownie niebezpieczeństwa, stanęło dęba i nie chciało iść naprzód. Pociśnięty jednak mocniej ostrogami rumak zdecydował się na posłuszeństwo: dał susa na pierwszą z brzegu płytę, przeskoczył następnie ponad wązkim przesmykiem na drugą i niebawem popędził już śmiało po jednolitej szybie jeziora.
Towarzysze moi, widząc tę imprezę, krzyczeli przerażeni, abym się cofnął. Nie słuchałem ich jednak i pędziłem dalej za zbiegiem, który, zaniepokojony krzykami, przystanął, rozejrzał się i, spostrzegłszy, że
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/402
Ta strona została skorygowana.
— 360 —