jeźdźca, zdążającego w tym samym, co i my, kierunku, ale z innej strony, wskutek czego mógł nas znacznie wyprzedzić.
— Boer, czy Anglik? — zauważyłem. — Naprzód, Kwimbo! musimy go dogonić!
I przy tych słowach dałem swemu rumakowi ostrogę, aż poskoczył pełnym kłusem. Brabantczyk, widząc to, puścił się również szybszym krokiem, ale tłusty grzbiet tak mu się kołysał w jedną i drugą stronę, że biedny Kafr ledwie się na nim utrzymać zdołał, krzycząc przytem w niebogłosy:
— Oj, oj, mynheer! Koń biegnie za szybko. Kwimbo zgubi Kwimba i konia. Gdzie mynheer znajdzie Kwimba, jeżeli Kwimba już nie będzie na świecie...
Oczywiście nie zważałem na te argumenty wygodnego Kafra i pędziłem dalej, co sił, — on zaś krzyczał coraz głośniej, z czego sobie nic już nie robiłem, bo uwagę moją zwrócił ów obcy, który, spostrzegłszy nas, stanął i czekał.
Obcy jeździec siedział na koniu rasy angielskiej i zadziwiał naprawdę olbrzymim swym wzrostem przy młodym stosunkowo wieku. Z szerokiej dobrodusznej twarzy wyglądała jednak pewna duma, niemal zarozumialstwo. Patrzył na nas podejrzliwie i badawczo, ale nie można go było posądzić o złe względem nas zamiary.
— Skąd? — spytał krótko, ale nie groźnie.
— Od Wilhelma Larssena.
— Uhm, znam. Bardzo godny człowiek. A dokąd, mynheer?
— Tak sobie... w góry...
— Poco?
Zbyt daleko zapuścił się w swoich pytaniach, — dalej, niż pozwalała na to zwykła uprzejmość. Ale z miny nie wyglądał na źle dla mnie usposobionego lub niesympatycznego. Odpowiedziałem mu więc bez wahania:
— Chciałem poznać kraj, jako turysta... cóżby więcej, mynheer?
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/421
Ta strona została skorygowana.
— 379 —