Po niespełna półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się u wejścia do uroczej doliny, która ciągnęła się w szerokości około półtorej mili angielskiej między dwoma wzgórzami. Samym środkiem doliny wił się w licznych zakrętach wśród bujnej roślinności strumień. Na stokach górskich po jednej i drugiej stronie pasły się liczne stada bydła, koni, owiec i kóz, dalej na wzgórzu widniały zabudowania farmy, otoczonej wysokiemi drzewami wśród uprawnych pól.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Uys. — Jak się panu podoba ten zakątek?
— Istotnie coś podobnie uroczego nie zdarzyło mi się widzieć w tych stronach. Czyja to posiadłość?
— Właścicielem jest afrikander, neef Jan, dwudziestoletni młodzieniec. Dzielny to chłopiec i drugiego takiego niełatwo pan znajdzie w tej części świata. Szkoda, że niema go w domu; byłby go pan poznał osobiście.
Uys nazwał młodego człowieka „neef Jan“, nie wymieniając nazwiska rodowego. Holenderski zwyczaj nazywania w ten sposób nawet nie krewnych dotarł aż tutaj, do Afryki. Znajomi tytułują młodych „neef“, a młodzi starszych „baas“. Przytem wychodźcy holenderscy nazywają tu osiadłych swoich ziomków wyrazem „afrikander“, co znowu oznacza dzielnego człowieka, który umie się obchodzić z bronią i staje nieustraszony przed wrogiem, zwłaszcza, jeżeli tym wrogiem jest Anglik. Stąd też wielką tu wagę przywiązują do tego określenia, nielada honor i cześć przynoszącego osobie, której dotyczy.