— Nie. I poco zresztą? Wystarczy, że dziewucha sam a daje o sobie najlepsze świadectwo. Jan bawi często poza domem, a ona właściwie prowadzi całe gospodarstwo. Zobaczy pan, jak nas przyjmie, gdy przybędziemy do jej domu. Poto nas w tej chwili wyprzedziła.
Niebawem wjechaliśmy przez otwartą bramę na obszerny dziedziniec farmy. Przyjęło nas tu głośnem ujadaniem kilka psów, ale uspokoił je szybko Uys. Nie dał się jednak uspokoić rwący się ku nam z budy a przymocowany do niej łańcuchem tęgi lampart, który żarł ziemię i szarpał się na wszystkie strony. Ponadto jeszcze jeden mieszkaniec farmy miał wyjść na nasze powitanie, i z początku, słysząc tylko głos jego, nie mogłem sobie przypomnieć, coby to była za istota. Dopiero pojawienie się z za węgła domu olbrzymiego strusia wyjaśniło zagadkę. Ptak był nielada rozjątrzony; wyciągnął szyję i, bijąc skrzydłami, popędził prosto na nas, a właściwie (wiedział, kogo wybrać) na Kwimbę. Ten jednak spostrzegł odrazu, co się święci, i wciągnął obie gołe nogi na grzbiet konia, krzycząc przytem przeraźliwie:
— Mynheer, mynheer! na pomoc, na ratunek! Struś chce polknąć Kwimba. Struś niech polknie konia, ale Kwimbo niech żyje! Kwimbo nie byla jeszcze nigdy w takie niebezpieczeństwo!
Struś, podrażniony jeszcze bardziej wrzaskiem Kafra, starał się koniecznie dosięgnąć dziobem jego nogi, a nie mogąc tego dokonać, zaatakował brabanta. Połechtane konisko poczęło wierzgać nogami, a Kwimbo katulał się po jego grzbiecie, jak gruszka, i omal nie zleciał pod potężne nogi nieprzyjaciela.
— Mynheer! ratujcie Kwimbo! mynheer, zastrzelić strusia! Ale mynheer nie trafi Kwimbo, tylko tego potwora!
Uys starał się odpędzić ptaka, ale napróżno. Psy zaczęły ujadać na nowo, a lampart omal się nie urwał z łańcucha. Sytuacya stawała się naprawdę niebez-
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/434
Ta strona została skorygowana.
— 392 —