pieczną, gdy nagle z okna domu ozwał się głos kobiecy, i wszystkie zwierzęta, dzikie i swojskie, uspokoiły się od razu.
— Rob, do mnie! — wołała Mietje.
I struś dał spokój swej ofierze, biegnąc co żywo do okna.
Odetchnęliśmy z ulgą, bo kto wie, czy nie wypadłoby i nam zmierzyć się z natarczywym biegusem.
Kilku Hotentotów zabrało wnet nasze konie i odprowadziło do stajen, poczem Uys i ja udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Przyjęła nas tu Mietje i przedstawiła starszej kobiecie, siedzącej w głębokim fotelu i poobwijanej w koce, jak mumia. Chora powitała nas z nadzwyczajną serdecznością.
— Jeffrouw Soofje, ten mynheer przybywa z Holandyi — zauważył Uys.
— I to z Zelandyi — dodałem.
— Z Zelandyi? Nie znam tego kraju, ale ojciec mego męża tam się urodził. Pisywał też często do rodzinnego swego miasta, ale, niestety, nie odpowiadano mu wcale. Zna pan miejscowość Störkenbeck w Zelandyi?
— Bawiłem tam przez tydzień w gościnie u rodziny van Helmersów.
— U Helmersów? — zapytała żywo. — Toż to nasi krewni! Nie wspominali panu o Lucasie Helmersie?
— Bardzo nawet często. Prosili mię, bym was poszukał i oddał listy. Oni również pisali do państwa, ale bez skutku. Stosunki pocztowe w tym czasie inwazyi angielskiej są tu wręcz skandaliczne!
— List ze Störkenbeck? Proszę-ż mi go dać, mynheer. Mietje przeczyta, a wy tymczasem przekąście cokolwiek. Niestety, nie znajdziecie na stole dziczyzny, bo Jan od trzech dni poza domem. Poszedł na lamparty!
Na ten ostatni wyraz położyła szczególniejszy nacisk, jakby chcąc nadać mu inne jakieś znaczenie. Spojrzała przytem na Uys’a znacząco, z czego domyśliłem
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/435
Ta strona została skorygowana.
— 393 —