obszarów pustynnych oraz kamienistego tu i owdzie podłoża.
Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków w głąb lasu, napotkaliśmy na rodzinę pewnego gatunku pawianów[1], co zniewoliło Kwimba do ogromnej ostrożności: w jednej ręce trzymał oszczep, w drugiej maczugę i postępował za mną z taką miną, jakgdyby miał się spotkać co najmniej z lwem lub słoniem. Niestety, nie mogliśmy spotkać tu ani lwa, ani słonia, gdyż osadnicy wyparli je w głąb lądu na północ, zarówno, jak i nosorożce oraz hipopotamy. W lesie tym, jak się zdawało, ptaki stanowiły najliczniejszą grupę świata zwierzęcego. Nie obawiały się nas wcale; widocznie nie płoszono ich zbytnio, to znaczy — rzadko noga ludzka błądziła tutaj, a jeśli zabłądziła, to nie w zamiarze tępienia skrzydlatych stworzeń.
Zagłębiając się w las, zachowałem wszelkie ostrożności. Karabin miałem przygotowany do strzału i zwracałem baczną uwagę na każdy szmer w pobliżu.
Szliśmy tak z godzinę, gdy wtem nagle usłyszałem w niedalekiej odległości... strzał.
— Slyszala mynheer? — szepnął Kwimbo, wystraszony śmiertelnie.
Przystanąłem, nasłuchując chwilę. Niebawem dał się słyszeć wystrzał ponowny.
— Aj! znów strzelają. Tu są dwaj abantu, dwaj mężczyźni... Zastrzelili jednego.
Co do mnie — byłem odmiennego, niż Kwimbo, zdania: strzały pochodziły z jednej i tej samej strzelby, jak to z odgłosu poznać było można.
Miałem zamiar posunąć się powoli naprzód i podpatrzyć z ukrycia tajemniczego Strzelca, ale się wstrzymałem, usłyszawszy wyraźne wołanie:
— Help, help! Oh woe to me![2]
Angielskie te słowa upewniły mię, że wołał biały,