któremu zdarzyło się jakieś nieszczęście. Przyspieszyłem kroku, podążając przez gęstwę paproci, i wnet oczom moim przedstawił się nie tyle straszny, ile komiczny widok. Oto jakiś człowiek chwycił się rękoma gałęzi, zwisających z pochyłego drzewa, i przerabiał nogami, jak pajac, opędzając się przed dzikiem, który, raniony widocznie, rzucił się na swego prześladowcę.
Podniosłem strzelbę do ramienia, by wypalić, gdy mi w tem przeszkodził Kwimbo, chwytając mię za ramię gwałtownym ruchem.
— Nie strzelać, mynheer! zostawić to dla Kwimbo! Kwimbo lubi szperkę, Kwimbo zabije świnię!
I w kilku susach zaskoczywszy z tyłu rozjuszonego dzika, począł go okładać, co sił starczyło, swoją dzidą, a następnie wpakował mu ją pod łopatkę i, chwyciwszy maczugę, zadał nią dzikowi kilka potężnych uderzeń między oczy. Zwierzę powaliło się na ziemią, jak długie, bohater zaś, widząc to, podniósł w górę maczugę, jak sztandar, i krzyknął na znak tryumfu:
— Patrz, mynheer! Świnia już leży. Świnia nie zjadła Kwimbo, ale Kwimbo zje świnię!
To rzekłszy, wyjął dzidę z ciała zwierzęcia i, dobywszy noża, zabrał się natychmiast do zdzierania skóry.
Uwolniony z niebezpieczeństwa człowiek zeskoczył z gałęzi na ziemię i, przetarłszy oczy, jakby ze snu zbudzony, rzekł:
— Hail, sir! Pomoc wasza przyszła w sam czas! Zwierzę było tak rozjątrzone, że niepodobna było z niem walczyć prawdziwemu dżentlmenowi!
Już z tych słów domyśliłem się, że był to Anglik. Chudy był, jak tyka. Na rudej głowie miał czapkę, sporządzoną ze skóry nosorożca, ubranie zaś składało się z krótkiej kurtki i spodni, na których wysoko zapięte były filcowe kamasze. W ręku o długich, niby małpie, palcach trzymał za lufę dubeltówkę, a u boku miał potężny pałasz z kosztowną rękojeścią, za pasem zaś sterczały dwa noże i dwa pistolety.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/443
Ta strona została skorygowana.
— 401 —