żenie mogłem się zbliżyć do pasących się koni. Aby jednak nie spłoszyć ich, poczołgałem się spory kawał na czworakach i dopiero o trzy kroki, podniósłszy się z ziemi w okamgnieniu, znalazłem się na siodle. Wprawdzie koń w pierwszej chwili począł wierzgać, usiłując wysadzić mię z siodła, ale zdoławszy wczas ująć wodze, owładnąłem nim natychmiast i powoli, by nie obudzić czujności obozujących, ruszyłem przez krzaki w gąszcz, skąd już przedostałem się przez pasmo wzgórz i jak najspieszniej pogalopowałem w stronę farmy. Wkrótce też dopędziłem Kwimba, który sporządził był sobie z gałęzi coś w rodzaju sanek, a ułożywszy na nich dzika, ciągnął ku domowi, jak koń, aż mu z czoła pot spływał strumieniami. Kafr, zobaczywszy mię, bardzo się zdziwił i zarazem uradował.
— Mynheer ma koń? Och, jak to dobrze! Teraz koń, a nie Kwimbo, będzie ciągnął świnię!
I wyprzągł się natychmiast w tej nadziei, że istotnie pozwolę mu wprowadzić w czyn jego niezły pomysł.
— Kto będzie jadł mięso? koń, czy Kwimbo?! — zapytałem.
— No, jakże! — odparł. — Jużcić, że Kwimbo.
— A więc ten, kto ma jeść, niech ciągnie. Ja ci konia nie dam, gdyż jest mi samemu potrzebny. Tam, w lesie, są uzbrojeni Zulowie i zapewne kilku z nich napadło na farmę. Muszę więc pędzić co sił, aby nieść pomoc napadniętym. A i ty uważaj na siebie, aby cię nie pochwycono.
— Zulu u Mietje? Aj, Kwimbo skoczy na jednej nodze i świnia też i będziemy za chwilę przy pięknej Mietje. Kwimbo pozabija wszystkich Zulu!
To mówiąc, zaprzągł się na nowo i począł biedz szybko, aż się mięso dzika na „saniach“ chybotało to w jedną, to w drugą stronę, — ja zaś, co koń wyskoczy, pędziłem naprzód.
Jakoż niebawem znalazłem się niedaleko farmy, leżącej na nizinie, a więc widocznej z pochyłości
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/448
Ta strona została skorygowana.
— 406 —